„Kiedy po raz pierwszy czytałem autobiografię legendarnego trenera hokeja, ale też znakomitego pedagoga treningu sportowego, pana doktora Luďka Bukača, wróciłem do strony nr 9, gdzie książka się zaczyna, i od razu zacząłem czytać jeszcze raz. Jego książka jest dla mnie interesującym spojrzeniem na rzemiosło trenerskie, widzę w niej inspirację, możliwość porównań, a w niektórych aspektach oparcie, albo przeciwnie – polemikę wobec tego, czym zajmuję się w treningu sportowym. Do tego ta książka jest doskonałym i bardzo przystępnie napisanym źródłem. Wybrałem do bloga fragment, który w pewnych aspektach może zainteresować tych trenerów, którzy zmagają się z problemem, kiedy zawodnik światowej klasy być może nie do końca rozumie swoją rolę, rolę trenera oraz jeden z fundamentów przygotowania na najwyższym poziomie. Tym fundamentem jest to, że musi podporządkować swoje życie osiągnięciu celów, które w planach powinny być możliwie najwyższe. A bez dyscypliny to się nie uda.”
Tutaj przedstawiam fragment z książki „Moje hokejowe stulecie”, z rozdziału „Kiedy zawodnicy dyktują warunki”. Tekst i zdjęcia udostępnione z www.bezfrazi.cz
:
Alex Ferguson to zrobił, ja nie. W Manchesterze miał w drużynie bardzo popularnego i bogatego piłkarza, ikonę mody. Za zespół, za jego wyniki, odpowiadał jednak oczywiście trener. Kiedy więc David Beckham, ten zawodnik cieszący się szczególnym statusem wobec opinii publicznej, zaczął swoim zachowaniem zakłócać jedność drużyny, Ferguson zareagował emocjonalnie. Tak, jak jest to w środowisku sportowym właściwe.
Wziął but piłkarski i rzucił nim w Beckhama.
Tym gestem dał szatni do zrozumienia, że nie robi różnic. Że wymaga wyniku i przestrzegania zasad tak samo od każdego.
Ja powinienem był zrobić to samo przed Pucharem Świata w 1996 roku.
„Trenerze, dam panu plan, kiedy mam jakie akcje, jak to ze mną będzie” – oznajmił mi latem Jarda Jágr. Wtedy miał już za sobą zwycięstwo w klasyfikacji kanadyjskiej NHL, dwa Puchary Stanleya i sezon z ponad sześćdziesięcioma golami. Należał do absolutnej czołówki ligi. Dlatego zaakceptowałem jego wymagania, choć to już było przesadą. Jakiekolwiek ulgi były złe.
Jágr na przykład chciał zagrać tylko jeden mecz towarzyski. Twierdził, że do Szwecji na generalny sprawdzian, niespełna tydzień przed rozpoczęciem turnieju, na pewno nie pojedzie. Później mówił, że podobno miał anginę.
No dobrze.
Do niego dołączył jednak Petr Nedvěd. Kolejny zawodnik światowej klasy, o ogromnym nazwisku w NHL, dla którego była to na długo jedyna możliwa okazja gry w drużynie narodowej. Ze względu na udział w igrzyskach olimpijskich w Lillehammer w barwach Kanady miał od międzynarodowej federacji zakaz reprezentowania swojej ojczyzny w imprezach IIHF.
Również Nedvěd nie chciał jechać do Szwecji. Nie był pewien, podobno bolało go pachwina…W życiu nie zrobiłbym czegoś takiego, jak tu opisano. Uznawałem tylko sytuacje, gdy zawodnik był chory lub kontuzjowany, ale nie żeby dyktował własne warunki. Tutaj jednak musiałem połknąć swój naturalny opór. Jasne, że był to błąd. Czułem jednak, że jeśli spróbuję się temu przeciwstawić, zawodnicy obrócą się przeciwko mnie. Po ich stronie była też presja mediów i oczekiwanie publiczności na „dream team”.
Nie odważyłem się z nimi konfrontować. Na podstawie konkretnej sytuacji postanowiłem nie wchodzić w konflikt i złożyłem odpowiedzialność w ręce drużyny.
Problemy zaczęły się, gdy Jágr nie pojawił się na umówionym zgrupowaniu. Mieliśmy wspólne zdjęcie drużynowe, a on nigdzie. Jednocześnie był widziany przy granicy, bo jego osobisty trener Marian Jelínek załatwił mu mecz pokazowy w Niemczech. Na fotografowaniu miał być obecny zgodnie z ustaleniami. Gdy nie zjawił się na czas, powinienem był natychmiast zrezygnować. Złożyć funkcję i odejść z czystym sumieniem. To nie była pierwsza ani ostatnia taka myśl w mojej karierze.
Jakby jednak nadal byłem pod wpływem świetnego podejścia zespołu wokół Reichla i Patery sprzed kilku miesięcy. Jakby wciąż nie docierało do mnie, że nie wszyscy profesjonaliści potrafią wypełniać swoje obowiązki tak jak oni.
Frustracja spowodowana zawodnością i nieprzestrzeganiem ustaleń była dla mnie czymś zupełnie nowym. Nigdy wcześniej w karierze trenerskiej tego nie doświadczyłem.
Nigdy nie zdarzyło mi się, żeby Richter, Kochta, Havel czy młody Reichel przyszli i powiedzieli, że nie mają ochoty na mecz. Że będą grać tylko na warunkach, które sami ustalą.
Gdy na zgrupowaniu w Zlinie pojawiła się pierwsza wymówka, że któryś zawodnik wolałby odpocząć, był to bardzo zły sygnał. Było to pierwsze z wydarzeń, które stopniowo narastały napięciem w drużynie, która przy tym zdawała sobie sprawę, że czeka ją trudne zadanie.
Na pierwszy rzut oka było widać, że wiele rzeczy nie działa jak należy. Zawodnicy nie żyli turniejem, nie zachowywali się właściwie, nadal byli w letnim nastroju. Wydawało mi się, że po dniu spędzonym na basenie wieczorem pójdą grać w hokeja dla zabawy. Myśleli, że wszystko pójdzie łatwo, i zajmowali się niehokejowymi sprawami.
Niektórzy z nich po prostu zlekceważyli Puchar Świata w 1996 roku.
Nie byli przygotowani na tak trudną konfrontację na początku sezonu. Przybyli z wielkiego świata NHL, którego dopiero co doświadczyli, i nie zdawali sobie sprawy, że sama reputacja w NHL nie wystarczy, by pokonać przygotowanych przeciwników.
W przygotowaniach jeszcze pokonaliśmy Finów, to był jedyny dobry mecz tego lata, ale potem wydajność tylko spadała.
Problem zaczynał się już przy samej nominacji. Drużyna nie była budowana według mojej koncepcji, była jedynie zlepkiem nazwisk wymaganych przez opinię publiczną i organizatorów zza oceanu. Wiele zasad narzuciło nam, kogo musimy umieścić w składzie. To nie była moja drużyna, choć byłem trenerem. Nie miała duszy. Był to niejednolity zbiór hokeistów, których otrzymałem do prowadzenia w krótkim czasie.
Latem otrzymywałem także informacje o ich życiu prywatnym, które mnie niepokoiły. Nie poruszałem tego tematu przy zawodnikach, bo wydawało mi się to niewłaściwe wobec profesjonalistów. Jednak na podstawie wiadomości o tym, gdzie i jak spędzali czas, można było przewidzieć, co się wydarzy później. Że przyjdą na lodowisko i okaże się, że nogi im nie jadą. Że nie będzie tak łatwo. Przybyli na zgrupowanie praktycznie nieprzygotowani ze swoich macierzystych drużyn, dali sobie tydzień treningów i od razu do meczów.
Takie podejście jest dla trenera rozczarowujące. Nie można było nic zrobić, np. wymienić niektórych zawodników, ponieważ lista musiała być gotowa wcześniej ze względu na wymagania reklamowe zza oceanu. Mieliśmy związane ręce, co wcześniej w reprezentacji ani w klubie się nie zdarzało.
Kanadyjskie, a później Światowe Puchary nigdy nie były wyłącznie konfrontacją sportową, były przede wszystkim przedsięwzięciem biznesowym. Przyszły wraz z nimi interesy Alana Eagelsona. Turnieje miały pokazać, kto kontroluje światowy rynek hokeistów, opinię publiczną i rozwój gry. To bardzo ważny turniej, organizowany przez Kanadyjczyków tak, aby sprzyjał przede wszystkim im. Nie w sposób niesprawiedliwy, ale jednak na ich korzyść.
Dla mnie jako trenera najgorsze było obowiązek nominowania zawodników według rozgłosu w NHL, a nie według potrzeb zespołu. Organizatorzy, media i publiczność pragnęli, by razem grali Jágr, Straka, Šlégr, Ručinský, Holík, Nedvěd, Hašek…
W tym kontekście należy oddać hołd Dominikowi Haškowi. Oczywiście chciałem go na Puchar Świata, odwiedziłem go nawet w Buffalo, ale powiedział: „Trenerze, proszę się nie gniewać, tak wcześnie w lecie nie będę gotowy.”
On nigdy nie bał się iść własną drogą. Wiedział o swoich możliwościach, ale rozumiał, że na tak wymagające wydarzenie musiałby dostosować letnie przygotowania. Na to się nie czuł. Jednocześnie powiedział, że jeśli będzie potrzebny na igrzyskach olimpijskich w Nagano, przygotuje się do nich.
Ja już przy tym nie byłem, ale wszyscy wiemy, jak to się skończyło. W Nagano Dominik wszedł do szatni i oznajmił kolegom, że chce wygrać igrzyska. Swoją determinację pokazał też na lodzie, inspirując innych. Zaraził ich poczuciem, że złoto chcą tak samo jak on. To właśnie świadomość i zdolności Dominika przełamały wyrównane mecze na naszą korzyść.
W przeciwieństwie do tego, na Pucharze Świata nie było czego się chwycić.
Turniej miał identyczny harmonogram gier, a kluczowymi składnikami sukcesu miały być zaangażowanie i chęć walki. W rzeczywistości tego zabrakło.
Kiedy to zrozumiałem, straciłem osobistą motywację i zainteresowanie.
Gdybym wtedy odszedł, zrobił konferencję prasową przed rozpoczęciem turnieju i ogłosił, że rezygnuję, przekazując funkcję pierwszemu i drugiemu asystentowi, miałbym spokój. Drużyna była wybrana, mogłem odejść w spokoju. Prawdopodobnie miejsce zająłby Lener i wszystko byłoby w porządku. Jeśli nie czułem woli prowadzenia zespołu do zwycięstw, powinienem był tak zrobić.
Nawet poinformowałem o moich odczuciach współpracowników i wszystko omawialiśmy. Powstrzymały mnie możliwe komplikacje związane z wynagrodzeniem. Każdy członek sztabu otrzymywał je od NHL, i nie chcieli stracić przywilejów. Chodziło o około dziesięć tysięcy dolarów na osobę – żadna fortuna, ale w połączeniu z perspektywą pokazania się w Kanadzie i zrobienia sobie nazwiska, była to kusząca kombinacja.
Moi współpracownicy chcieli, żebym nie rezygnował, a ponieważ mieliśmy długoletnią, uczciwą współpracę, posłuchałem ich. Nie zakończyłem pracy. Cała odpowiedzialność jednak nadal spoczywała na mnie, szczególnie po zdobyciu tytułu mistrzów świata.
Zrobiłem tym kolejną pomyłkę.
Musiałem zmierzyć się z tym, że zawodnicy wiedzieli, co się dzieje. Czułem, że to nie działa. Drużyna bardzo dobrze widziała, że jestem niesprawiedliwy i ignoruję sprawy, których nie powinienem. Moja reputacja do tej pory opierała się na tym, że potrafiłem ułożyć dyscyplinę w drużynie na korzyść zespołu, a teraz pozwoliłem na nieporządek. W kadrze narastało poczucie niesprawiedliwości, że dwóch zawodników na własną prośbę wzięło wolne, podczas gdy reszta musiała rozegrać ciężkie przygotowania w Sztokholmie.
Niektórzy zawodnicy, jak Martin Ručinský – dobry chłopak i solidny hokeista – wyraźnie zauważyli tę nieprawidłowość. Było dla niego jasne, że moim obowiązkiem jako trenera jest to wyrównać.
Żebym jak Ferguson rzucił butem po kimś.
Martin powiedział mi wprost, że to nie jest fair. Przyznałem mu rację, czułem tak samo. Nie pamiętam dokładnie, co mu odpowiedziałem, ale zostało we mnie poczucie, że go rozumiem. Że całkowicie się z nim zgadzam. I że zawiodłem. Wcześniej, w Sparcie czy na mistrzostwach świata, taką sytuację rozwiązałbym zupełnie inaczej. W 1983 roku wszedłbym w konflikt, walczyłbym o swoje przekonania. Wymusiłbym swój skład, wymusiłbym porządek.
Na Pucharze Świata w 1996 roku czułem jednak, że nie mam siły. To nie byłem ja, taki jak się znałem i jak znali mnie inni.
Martin Ručinský pokazał jednak, że brak przygotowania nie dotyczył wszystkich. Mieliśmy jego i kilku innych, którzy do swoich obowiązków podchodzili sumiennie. Jednak kiedy widziałem Reichla trzy miesiące wcześniej w Wiedniu i teraz, nie dało się tego porównać. On sam bardzo chciał, ale zaangażowanie wszystkich w drużynie było zupełnie inne. Jego podejście, którym doprowadził nas do złota na mistrzostwach, tu nie działało.
W Helsinkach na początku turnieju dostawaliśmy łomot od Finów, a ja mimowolnie spojrzałem w stronę ławki rezerwowych. Stali tam Patera, Procházka i Vejvoda – zawodnicy, którzy nie zasługiwali na pozostanie poza składem. Gdyby postawić na nich drużynę, rozegraliby mecze. Może stracilibyśmy jakieś spotkanie, ale jako liderzy ochroniliby drużynę przed upokorzeniem w meczu z Niemcami 1:7, które odcięło nas od ćwierćfinału.
Ale to są gdyby.
Po porażce 3:7 z Finlandią starałem się obudzić drużynę zmianami w składzie, ale było to bezskuteczne. Kolejny mecz u siebie ze Szwecją zmusił mnie do refleksji. Mimo dość zwyczajnego wyniku 0:3 byliśmy całkowicie bez szans, a niezadowoleni kibice rzucali puszkami na lodowisko, co skłoniło mnie do myślenia, czy jako zawodnik pozwoliłbym, by tak ważny mecz, dodatkowo przed własną publicznością, wyglądał tak rozpaczliwie i bezradnie?
Czy moja duma pozwoliłaby mi, by wynik wyglądał w ten sposób? Czy nie wstydziłbym się za siebie, gdybym nie dołożył starań?
W tym momencie w mojej karierze trenerskiej stałem najbliżej wybuchu emocjonalnego, który sprzeciwiałby się mojej reputacji jako trenera o opanowanym zachowaniu na ławce. Było to ogromne obciążenie, by się utrzymać.
Ten mecz był jak próba skoku wzwyż na 2,40 m, podczas gdy ja skakałem tylko 1,70 m. W ogóle nie byliśmy w grze, nie było czego się chwycić, a ja straciłem ochotę reagować na cokolwiek.
Pozwoliłem grze płynąć przed sobą…