Zdjęcie na wstępie: „Moje dzieciństwo pod budowanym mostem Nuselskim, w miejscu, gdzie później wyrosła hala Folimanka… biliśmy się co chwilę. Mama przechodziła obok, gdzieś szła robić zdjęcia, bo to było jej hobby, więc tylko pstryknęła fotkę i spokojnie poszła dalej… :-). Z dzisiejszej perspektywy to niebezpieczna sytuacja. Trzech siedmiolatków na poukładanych panelach, a dwóch bije się tak, że czasem spadają!”
Zadzwonił do mnie kolega, z którym w dzieciństwie przeżyłem wiele. W Pradze, w Nuslach na Folimance (gdzie dziś stoi hala, w której judo trenuje USK PRAHA), w Grébovce, w Riegeraku, przez Podolí do Braníka i górą przez Pankrác aż w dół koło Synkáča w prawo w stronę Vršovic. Schodziliśmy i wspinaliśmy się wszędzie, a oprócz tego raz w tygodniu z kimś się biliśmy. Były różne grupy i nie zawsze jedna drugiej wchodziła w drogę w odpowiednim momencie. Laliśmy się jak konie, a następnego dnia bez problemu wspólnie „czyniliśmy dobro” na ulicach wspomnianych wyżej miejsc, aż do momentu, kiedy znowu się pobiliśmy. Mojej mamie w naszych bitkach przeszkadzały głównie dwie rzeczy. Pierwszą były porwane ubrania, w tym częste przetarte kolana, a drugą – kiedy dostałem więcej, niż oddałem. Owszem, zapytała: „Czy ty się musisz ciągle bić?” Ale wiedziała, że muszę – i na tym się kończyło.
Kiedy pobiliśmy się w szkole, była uwaga i po lekcjach przepisywaliśmy do znudzenia regulamin szkolny (do dziś pamiętam, że uczeń przychodzi do szkoły schludnie i odpowiednio ubrany, bez ekstrawagancji we fryzurze i stroju, pilnie się uczy, nie ściąga i nie podpowiada… :-), pisałem to chyba milion razy). Raz dostałem też od mojej ukochanej wychowawczyni parę policzków, bo miała tego serdecznie dość, a ja nie chciałem dać za wygraną. Moja mama wysłała jej karteczkę: „Dziękuję i popieram. Čermáková.” I sprawa była załatwiona. Dziś skończyłoby się to, jeśli nie w sądzie, to przynajmniej przed jakąś komisją.
I teraz dzwoni do mnie kolega, że jego wnuk, lat 9, pobił się z kolegą z klasy. Żadnej krwi, może naderwana koszulka, ani jednego siniaka – a obaj chłopcy musieli ostatecznie, po uzgodnieniu z rodzicami, pójść do szkolnego psychologa, który tłumaczył im coś o agresji i przemocy. Gdybym nie znał mojego kolegi od pięćdziesięciu lat, to bym prawie nie uwierzył, ale znam go pół wieku, więc wierzę.
Cięcie. Trenuję młodych judoków w hali na Folimance i widzę, jak falami przychodzi do sportu dziecięcego coraz mniej tych, którzy są w stanie zacząć tę działalność na jakiejś bazie wyniesionej tzw. z ulicy. Czyli chłopak albo dziewczyna, którzy są wybiegani i potrafią pobiec przynajmniej trochę dłużej bez przerwy, upadną – wstaną i nie robią z tego problemu, umieją się odbić, zrobią to, co potocznie nazywa się fikołkiem tak, żeby wrócić na nogi. To, że podciągną się choć raz, zrobią dziesięć pompek – to już czasem tzw. „wyższy poziom”. Niejednokrotnie problemem jest nawet rozegranie zwykłej piłki nożnej… To wszystko, co w moim dzieciństwie było oczywistością – bo inaczej człowiek w paczce nie miałby szans – dziś zaczyna być coraz częściej sztuką nie dla każdego. I zawsze zadajemy sobie pytanie: „Gdzie leży błąd?” Pierwsza odpowiedź, jaka się pojawi, to oczywiście telefony i komputery. A że są złodziejami ruchu i bezpośredniego kontaktu twarzą w twarz – to nie ulega wątpliwości. Ale nie tylko oni są winni. To także rodzice. I również nauczyciele, w pewnym stopniu skrępowani wewnętrznymi przepisami. Bo dzieci są niepotrzebnie rozmiękczane. Może nie wszyscy się ze mną zgodzą, ale ja tak to widzę.
Zwróćcie uwagę na kolejną niebezpieczną sytuację:
„Dwoje dzieci w wieku siedmiu lat, bez opieki, wpadających do wykopu budowy (dziura pod fundamenty Hali Sportowej Folimanka), nie mają przy sobie telefonu komórkowego, a rodzice w tym momencie nawet dokładnie nie wiedzą, gdzie są. Sygnałem do powrotu w bezpieczne domowe progi stają się dopiero zapalające się lampy ulicznego oświetlenia!”
A teraz cięcie z powrotem. Na pewno nie propaguję tutaj, żeby dzieci biły się na każdym kroku i żeby to było na porządku dziennym. Ale jeśli dwóch chłopaków załatwi między sobą sprawy i jeden po prostu drugiego przemoże, to też wzmacnia na życie i jest to normalne. Dla obu. Kiedyś, gdy ktoś ich napadnie na ulicy, trudno im będzie odnieść sukces z argumentem: „Odstąp agresorze, przemoc jest mi obca!”.
W judo uczymy dzieci, że nasz sport, który jest również sztuką, nie służy temu, aby stać się bronią ofensywną, i większość judoków nie szuka bójek. Ale kiedy było trzeba, judo wielu wyciągnęło z tarapatów. Życie nie jest całkiem sprawiedliwe i czasem silniejszy napada na słabszego. Za naszych czasów takie rzeczy załatwiała paczka. Zadzior dostał nauczkę od tego, kto mógł mu sprostać, a gnębiony był pomszczony. Albo czasem pomógł czyjś starszy brat. Ale nie zajmował się tym psycholog i wszyscy przeżyliśmy. Ostatecznie zawsze dobrze się kończyło, nawet po latach. A mama załatwiała za mnie tylko to, czego nie mogłem z powodu niepełnoletności, inaczej ja i większość moich kolegów musieliśmy poradzić sobie ze wszystkim innym. Na przykład z komunikacją z trenerem, bo internetu nie było, a mając na głowie dwóch chłopaków, nie miała na to czasu.
Czasy są inne i musimy iść z nimi. Nie ma sensu potępiać ich zdobyczy i walczyć z nimi. Ale i w tych czasach możemy dać dzieciom ich wolność. Wolność do tego, aby uczyły się samodzielności, nie bały się, polegały na sobie i – kiedy przyjdzie co do czego – potrafiły się pobić i obronić. A także gromadziły doświadczenia jak kula śnieżna i dzięki temu stawały się silniejsze w życiu. Jak wszystko, również to zależy od podejścia i wyczucia. Ale to, że chłopcy od czasu do czasu ostro wyjaśnią sobie sprawy, jest moim zdaniem całkiem normalne i trudno, żeby zmieniła to nawet światowa psychologia, przeciwko której zresztą nic nie mam – wręcz przeciwnie.